Translate

sobota, 11 listopada 2017

Powrót ta...(mamy)




Niech was tytuł nie zwiedzie. Dzisiejsza historia, to nie XIX-wieczny poemat z kresów, w którym: „Tato nie wraca; ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze. Rozlały rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze...”
Rzecz dzieje się współcześnie. Matka powraca z podróży służbowej o zaplanowanej porze, z przydatnymi wiadomościami i znajomościami, usatysfakcjonowana, ale zmęczona. Jest umiarkowanie stęskniona za potomstwem, nie na tyle jednak, by nie docenić kilku dni wolnego od obowiązków rodzicielskich. Cieszy się, że zobaczy rodzinę, jednak bardziej cieszy się na gorącą kąpiel.
Spotkanie z potomstwem również odbiega od Mickiewicza. Nie jest tak, że: „Skoczyły dzieci i krzyczą jak mogą: ‘Tato, ach, tato nasz jedzie!"’”.
Pierwszy okrzyk konsumpcyjnie nastawionej młodzieży brzmi zazwyczaj: „Kupiłaś nam coś?!” Świadoma takiego obrotu sprawy matka zazwyczaj coś kupuje, dzięki czemu zyskuje trochę czasu na rozpakowanie się. Póki potomstwo jest zajęte podziwianiem prezentów, matka rozpakowuje walizkę i pobieżnie ocenia sytuację domową. Zwykle okazuje się, że trzeba wyrzucić śmieci, wytrzeć podłogę w kuchni i pilnie włączyć pranie.
Potem wypada jeszcze wysłuchać kilku mrożących krew w żyłach historii o tym, że: „Założyłam klub dziewczyn, ale Ania powiedziała, że tylko ona będzie szefową i już jej nie lubię.” oraz że: „Nie cierpię pani od informatyki, bo ona nic nie tłumaczy.”
Wreszcie, gdzieś około 21:30, kiedy młodzież uda się na spoczynek, można wziąć tą wytęsknioną gorącą kąpiel i zacząć się zastanawiać, czy powitanie moich dzieci wzruszyłoby jakiegokolwiek XIX-wiecznego zbójcę.

piątek, 15 września 2017

Bez Photoshopa...



Zakosztowaliście już szczerości swoich dzieci? Ja zakosztowałam niejednokrotnie i rzadko było słodko ;-) Nikt bowiem nie potrafi sprawić, że ujdzie ze mnie cała fantazja, jak moje ukochane córki.

Orzeszek I rozpoczął edukację w IV klasie szkoły podstawowej. Ponieważ jako zdeklarowany kujon, nie jestem w stanie zrozumieć niechęci Orzeszka do pracy domowej (przecież to taka pobudzająca intelektualnie rozrywka), lekcje zazwyczaj pomaga mu odrabiać wykazujący się większym zrozumieniem Tatuń. 

Na jednej z pierwszych stron podręcznika do przyrody, jako przykład wytworów człowieka widnieje warszawski Hotel Westin, którego fotografia poruszyła w duszy Tatunia czułą strunę. Przypomniał sobie prehistoryczne czasy, gdy oboje byliśmy piękni, młodzi i zaangażowani w działalność Klubu Miłośników Zegarów i Zegarków (więcej o prehistorii przeczytacie tu). Przed 11 laty wygłosiłam na spotkaniu klubu wykład o ochronie własności intelektualnej w branży zegarmistrzowskiej, spotkanie zaś zostało zrelacjonowane w prasie branżowej. Zamiast więc skupić się na przyrodzie, Tatuń popędził po przechowywany w domowym archiwum egzemplarz Nr 4/2006 magazynu Chronos, by pokazać Orzeszkowi jego piękną i inteligentną matkę - przecież dziecko musi brać z kogoś przykład.

Orzeszek obejrzał, pokręcił głową, upewnił się, że to rzeczywiście matka, po czym podsumował:
- Jakaś ładna... Chyba ją trochę do tego zdjęcia przerobili?

- To nie przez Photoshopa, kochanie - miałam ochotę powiedzieć - To przez dzieci ;-)

wtorek, 25 lipca 2017

Moje/Twoje




Nie zaglądałam tu bite pół roku. Przyczyny są dość prozaiczne. Po prostu jestem zajęta i zmęczona. Niewielka dawka syntetycznych hormonów tarczycy chyba przestała dawać radę, a do wizyty u specjalisty jeszcze 3 miesiące. Zaleta jest taka, że dobrze sypiam - wystarczy przyłożyć się do czegoś miękkiego.
Szczęśliwie znajduję jeszcze czas i siły na lekturę. Jednak z uwagi na fakt, że stałam się czytelniczym krótkodystansowcem (po 2 stronach odlatuję w ramiona Morfeusza), stawiam na pozycje pragmatyczne.
Taką właśnie lekturą okazało się "Rodzeństwo bez rywalizacji..." Adele Faber i Elen Mazlish (tak, tak właśnie tych od "Jak mówić, by dzieci słuchały..."), po którą sięgnęłam ze zmęczenia... Zmęczenia hałasem, tupotem i wrzaskiem, który nie pozwalał mi skupić myśli, a co gorsze, odpalał w mojej głowie lont (nie chcecie wiedzieć, jak duży był ten skład dynamitu).
Ku mojemu zaskoczeniu, książka okazała się objawieniem. Zawiera cztery rewolucyjne zasady:
1. Pozwól okazywać negatywne emocje (ale nie działać zgodnie z nimi),
2. Unikaj porównań,
3. Nie kochaj tak samo (a raczej tak, jak każde z dzieci tego potrzebuje),
4. Nie przyklejaj etykiet.
Gdy udaje mi się je stosować (co wcale nie jest łatwe - nawyki trudno zmienić z dnia na dzień), cieszę się z zawieszenia broni. Jeśli o nich zapominam - lont nieubłaganie się skraca.
Jak dotąd nie rozgryzłam np. tematu własności. Tu Orzeszki nie uznają rozejmów... Chcecie przykładów? Proszę bardzo! 
Orzeszka Drugiego zmogła właśnie angina i oprócz antybiotyku i innych specyfików, przyjmuje powszechnie znany lek na ból gardła w atomizerze. Lek ów jest niewątpliwie smaczny, bowiem oba Orzeszki nie mogą mu się oprzeć. Straszy i mądrzejszy Orzeszek Pierwszy, widząc opakowanie pozostawione na kuchennym stole rzuca się na nie i nie bacząc na czyhające na jego zdrowie bakterie, aplikuje sobie solidną dawkę.
Oczywiście strofuję go szorstkimi słowy: "Czyś ty zwariowała, przecież na tym jest paciorkowiec!!!" I wtedy z obłędem w oczach przybiega Orzeszek Drugi, krzycząc chrapliwie: "To mój paciorek! To mój paciorek!"
Lalkę rozumiem, pilot TV rozumiem, nawet kredkę rozumiem... Ale żeby się o Streptococcusa pyogenesa  szarpać?!

poniedziałek, 27 lutego 2017

Wilczyska




Długo tu nie zaglądałam. Nie, żeby zabrakło mi tematów. Z Orzeszkami to raczej niemożliwe.
Jednak, jak wiedzą wszyscy pracujący rodzice, doba rozciąga się tylko do pewnego stopnia i dalej ani rusz.
Skoro jednak pewien wysoko postawiony czytelnik zasugerował bardziej terminowe prowadzenie zapisków, spieszę z historią z życia Orzeszków wziętą.
Jednym z ulubionych sobotnich zajęć moich uroczych panienek (poza złoszczeniem matki oczywiście) jest zabawa w „Wilczyska”. Udają wtedy watahę wilków (nie dziwcie się, role mają podwójne, a nawet potrójne), która poluje na okoliczną zwierzynę dziką i udomowioną.
Nie chcę dziś rozwodzić się nad psychologicznym znaczeniem takich zabaw, na psychoanalizę zapewne przyjdzie jeszcze czas. By zniwelować towarzyszący temu niepokój, wolę więc skupić się na aspektach humorystycznych.
Wilczyska zwykle przed polowaniem sprawdzają zasoby swojej kuchni, które konstatują ze zrezygnowaniem: „Nie ma nic do jedzenia, tylko kupa łosia z zeszłego tygodnia.” ;-(
Zmuszone tymi smutnymi okolicznościami, uganiają się głównie za zajączkami i sarenkami. Czasem trafia im się jednak szlachetniejsza ofiara.
Zdarza się bowiem, że jeden wilk warczy: „Hej, złapałem księżniczkę!”. Koledzy są co prawda pod wrażeniem, ale doradzają: „Utucz ją trochę, księżniczki zawsze są na diecie!”
No a potem… Siadamy do śniadania.

wtorek, 11 października 2016

Murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania…




… pisał Julian Tuwim w promującym ideę solidarności społecznej wierszyku „Wszyscy dla wszystkich”. A nauczyciel naucza – chciałabym sparafrazować.
Dlaczego? Dlatego, że czuję bezradność i złość w obliczu nakładanych na mnie przez publiczną placówkę edukacyjną zadań. Co gorsza już widzę opłakane skutki moich nieudolnych i skrajnie nieprofesjonalnych prób sprostania tym zadaniom.
Zacznijmy jednak od końca, tzn. od skutków. Ostatnio z niejakim zdziwieniem (sama bowiem byłam kujonem, szkołę uwielbiałam i nie potrzebowałam żadnej motywacji z zewnątrz) zauważyłam, że Orzeszkowi I brakuje motywacji do nauki, wszystkie zaś obowiązki szkolne traktuje jak kupę g****, którą lepiej omijać z daleka bo śmierdzi i można wdepnąć. Jako Rodzic Myślący zaczęłam zadawać sobie pytanie: „Dlaczego?” Oto do jakich wniosków doszłam…
Zmęczona pretensjami: „Bo mi nie spakowałaś! Bo mi nie przypomniałaś! Bo mi nie sprawdziłaś!”, w tym roku szkolnym oświadczyłam Orzeszkowi, że sam jest odpowiedzialny za swoją pracę domową i kompletność plecaka, zaś na ewentualną pomoc może liczyć zawsze, pod warunkiem wszakże, że o nią poprosi. Zachwycona tym usprawnieniem, które nie dość, że przywraca mi skrawek wolności, to jeszcze nauczy Orzeszka odpowiedzialności i planowania, zaczęłam o nim czytać (np. tu) i, co gorsza, opowiadać. Przy okazji pierwszej wywiadówki, naiwnie podzieliłam się tą rewolucyjną koncepcją pedagogiczną z wychowawczynią Orzeszka, czym wzbudziłam konsternację wyrażoną słowami: „No nie wiem czy to się sprawdzi?”
Że się nie sprawdzi, miało się okazać już wkrótce. Nie od dziś wiadomo, że nowe zasady przyjmują się opornie. Nic więc dziwnego, że Orzeszkowi zdarzyło się zapomnieć o dokończeniu lektury, przećwiczeniu czytanki lub wykuciu na pamięć angielskiej pisowni liczebników. Wtedy zaś pojawiały się uwagi: „Brak pracy domowej!”, „Gabrysia nie przygotowała czytanki. Sprawdzę jutro!” albo moja ulubiona: „Proszę, by dzieci przychodziły przygotowane.” Wszystkie obrazowały pracę domową jako OBOWIĄZEK i nakładały na rodzica zadanie dopilnowania wykonania przez dziecko tego OBOWIĄZKU.
Nie żebym miała pretensje, rozumiem, że program napięty i trzeba gonić. Niemniej jednak, po ich przeczytaniu, w pełni rozumiem niechęć Orzeszka. Dlatego bardzo chcę powiedzieć tak…
Drogi Nauczycielu,
Zarabiasz na życie (nie wnikam czy wystarczająco, tak jak nikt nie wnika w to w moim przypadku) ucząc moje dziecko (wg słownika – przekazując mu wiedzę). Dziecko, które jest największym skarbem (bo jest moje) . Dziecko, które jest wyjątkowe (bo każdy jest). Dziecko, które ze względu na ponadprzeciętny potencjał intelektualny powiązany niestety z nieharmonijnym rozwojem w innych obszarach ma specjalne potrzeby edukacyjne (bo tak orzekli specjaliści). Wreszcie dziecko, któremu próbuję zapewnić poczucie więzi i bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że traktujesz to zadanie poważnie, poświęcasz mu wystarczającą ilość czasu oraz wszystkie swoje zdolności i umiejętności.
Ja zarabiam na życie w inny sposób (może pobieram podatki, może buduję domy, może szyję ubrania). Traktuję swoją pracę z szacunkiem, poświęcam jej około 9 godzin dziennie (jeśli trzeba, więcej) i wykorzystuję w niej wszystko, czego się przez lata nauczyłam. Kiedy wychodzę z domu moje dziecko jeszcze śpi. Kiedy wracam – muszę zadbać o jego potrzeby fizyczne, intelektualne, emocjonalne i duchowe. Muszę pomyśleć o ciepłym posiłku, umiarkowanym wysiłku fizycznym i wystarczająco długim śnie, porozmawiać o czymś więcej niż, jak było w szkole i co zadane, wysłuchać dlaczego Zośka jest okropna, a Stasiek jest super, może zagrać w jakąś grę, może coś wspólnie przeczytać, a może po prostu się poprzytulać. Mam na to wszystko jakieś 4 do 5 godzin. Czy wspomniałam, że mam także drugie dziecko i męża???
Dlatego proszę… Nie każ mi w tym krótkim czasie, który mamy dla siebie jako rodzina być strażnikiem, bo jako strażnik mam na oku to, co ważne dla Ciebie, ale tracę z oczu to, co najważniejsze dla mnie. Widzę pracę domową, a nie widzę swojego dziecka.
Uwierz, że staram się budować w Orzeszku pozytywny obraz szkoły i zachęcać go do podejmowania wyzwań. Tyle mogę. Nie znam jednak nowoczesnych, odpowiadających na indywidualne potrzeby uczniów metod nauczania. Nie wiem jak nauczyć 8-latkę mającą problemy w poprawnym pisaniem po polsku bezbłędnego zapisywania liczebników po angielsku (legitymując się CAE nauczyłam ją bezbłędnego rozpoznawania tych liczebników, ale to ponoć za mało na III klasę). Nie wiem jak przekonać zniechęconego dzieciaka do przećwiczenia czytanki, gdy twierdzi, że nawet jak przećwiczy, to w szkole tak się zestresuje, że nie przeczyta. Nie wiem jak pocieszyć, gdy jego piękny wiersz o jesieni nie został wysłany na konkurs, bo był brzydko przepisany. Czy to nie Ty powinieneś to wszystko wiedzieć?

wtorek, 2 sierpnia 2016

Wakacje slow



Znacie to uczucie, gdy zbliża się koniec roku szkolnego (miesiąc przerwy przedszkolu, żłobku lub innej instytucji oświatowo-przechowawczej), a Wy z rosnącym niepokojem kombinujecie, jak, gdzie i za ile zagospodarować wolny czas waszych pociech? Nazywam to stresem wakacyjnym, wynikającym ze skazanych na niepowodzenie prób pogodzenia sprzecznych żywiołów, jakimi są rodzice i dzieci.
Wyliczmy zatem do pięciu:
  1. Trzeba młodzież gdzieś wywieźć (Pół biedy, jak masz rodzinę na wsi – całe pokolenia pozbywały się w ten sposób dzieci. Niestety, ja jestem z miasta od czterech pokoleń).
  2. Trzeba młodzieży zapewnić rozwój i zabawę, a najlepiej rozwój przez zabawę.
  3. Trzeba zmieścić bagaże w kompaktowym aucie (Tu akurat znalazłam rozwiązanie – restrykcyjne limity dotyczące zabawek. Przecież w wakacje trzeba w końcu obudzić wyobraźnię.)
  4. Trzeba zmieścić się w zaplanowanym budżecie (No chyba, że stać Was na zapomnienie na budżecie – Ja zapominam ostatniego dnia.)
  5. Trzeba (i to powinno być Wasze absolutne must have) zagwarantować sobie 14 dni nieprzerwanego WYPOCZYNKU.
Nie wiem jak Wam, ale u mnie zawsze coś nie grało (zazwyczaj niestety nr 5) i wydawało mi się, że niedościgłym ideałem pozostanie zeszłoroczna przeprowadzka, kiedy nie wywieźliśmy, nie zapewniliśmy i nie zmieściliśmy, a budżet poszedł na remont.
Dlatego w tym roku postanowiłam odpowiedzieć sobie na dwa pytania: Czego chcę? – Świętego spokoju, obserwowania uśmiechniętych dzieci i nowej torebki za pieniądze oszczędzone na wakacjach. Czego nie chcę? – Hałasu, tłoku, marudzenia, przypadkowego jedzenia i przypadkowych pamiątek.
Na takich założeniach oparły się nasze wakacje.





Jazdę próbną miał stanowić majowy wypad do Białowieży, który z braku miejsc w puszczy okazał się wypadem na Suwalszczyznę. Kwaterowaliśmy w Gawrych Rudzie, gdzie spędzamy wakacje od lat, jednak tym razem było inaczej. Mimo niewątpliwie urokliwego położenia domku, o który co roku stara się moja teściowa, wakacje nad Wigrami kojarzyły mi się dotąd ze sławojką, noszeniem wody ze studni, wąskimi wersalkami i ciągłym drżeniem o Orzeszki zbiegające po skarpie do jeziora. Im człowiek starszy, tym mniej docenia takie atrakcje – jak mawia pewien niestary jeszcze znajomy: „Jestem za stary, żeby się nurzać w prymitywie…” Tym bardziej, że już wiem, jak bardzo inaczej może być: przestronny pokój z szerokim łożem, leniwe śniadanie na tarasie z widokiem na zielonego przestwór oceanu i (co nie bez znaczenia) kanalizacja oraz gorący prysznic. Pozostałe elementy pozostały mniej więcej bez zmian: były lody u Jawora, moczenie nóg w Wigrach i spacer nad leśne jeziorka… Był też (bo jakże mogłoby go nie być, skoro woda w jeziorze jeszcze za zimna na kąpiel) basen w Suwałkach, gdzie Orzeszek I nurkował i pływał jak oszalała syrena (vel. rekin ludojad) , zaś Orzeszek II wczepiał się wszystkimi kończynami w któreś z rodziców, udowadniając tym samym, że on, w przeciwieństwie do siostry uważa się za stworzenie lądowe, a woda to jest dobra w butelce. Szczęśliwie, dzięki założonemu wcześniej priorytetowi, iż to rodzice mają mieć WYPOCZYNEK, udało się podzielić obowiązki i uniknąć bardziej dotkliwych ataków histerii i piętrowego focha.

Pamiętając jednak, że wśród pozostałych priorytetów pojawił się rozwój przez zabawę, postanowiliśmy ruszyć także na Baśniowy Szlak. Początkowo mieliśmy mieszane uczucia, bo inicjatywa wiosek tematycznych wykończyła Ogród Bajek w Kaletniku, ale ile można się moczyć w wodzie? Póki co, odwiedziliśmy tylko Zaułek Krasnoludków w Suwałkach, Wioskę Darów Lasu w Kopcu i Dolinę Przygód nad Szeszupą w Rutce Tartak, ale dzieciakom pomysł szukania skarbów, liczenia jagód i chodzenia na żurawich nogach bardzo się spodobał. Może nie była to magiczna podróż w krainę baśni, ale alternatywa dla ogranego placu zabaw i basenu z kulkami – na pewno. Jedynym niemiłym zaskoczeniem była Rutka Tartak, gdzie w bajkowej wiosce brak gospodarza zachęcił autochtonów do szukania wygodnych legowisk w Dolinie Przygód nad Szeszupą. Orzeszki odebrały cenną życiową lekcję, że niektóre przygody kończą się utratą pionu, po czym wybrały lekcję polityki międzynarodowej na trójstyku granic w Wisztyńcu.
Poznawszy gdzie Polska, gdzie Litwa, a gdzie Rosja oraz gdzie nogę bez paszportu i wizy stawiać można, a gdzie nie należy, Orzeszek I skwitował tłumne pojawienie się wycieczki zakładowej następującym oświadczeniem: „Chodźmy, bo zaraz ktoś wlezie do Rosji, przyjadą żołnierze i nie będą pytać kto, tylko wszystkich zamkną na 25 lat do więzienia albo wywiozą!” Przekonani stanowczością i logiką tego przekazu, poszliśmy… a zaraz potem ktoś oczywiście wlazł.
W planie były jeszcze mosty w Stańczykach, które Orzeszki, zapoznane z historią linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy (rodzice wszak penetrowali niegdyś te okolice) uznały za mało autentyczne, bo przecież powinien po nich jeździć pociąg, a nie leżeć polbruk. Były jednak dumne, że się na nie wdrapały i szczęśliwe, że nie dosięgła nas krążąca wokół burzowa chmura.
Podsumowując, było miło, spokojnie i powoli. Nie licząc nowego kasku rowerowego dla Orzeszka I (bo ze starego głowa jej wyrosła, a nowy był niebieski), kupiliśmy tylko 1 (słownie jeden) magnes na lodówkę (bo mamy taki zwyczaj podróżny), zjedliśmy tylko jednego przypadkowego kebaba i zadowoleni oraz odrobinę wypoczęci wróciliśmy do codzienności.











Prawdziwym sprawdzianem nowych założeń wakacyjnych miał się okazać lipiec. Długo się wahaliśmy, ale w końcu Tatuń przeciął spekulacje stanowczym: „Ale do Łeby na 2 tygodnie to ja już nie chcę!” Sama nie chciałam, pozostało więc wymyślić coś innego. Z pomocą przyszła mi nieświadomie moja siostra, która w połowie czerwca miała wydać na świat swojego pierworodnego. Dziadkowie, z racji zaawansowanego wieku, nie wybierali się zobaczyć wnuka, obwołałam się więc samozwańczym reprezentantem rodziny, namówiłam Orzeszka I na wizytę w Holandii i zarezerwowałam 2 bilety lotnicze na 1 lipca. Odetchnęłam, że pierwszy tydzień urlopu mam z głowy, pobawimy się dwutygodniową laleczką, zwiedzimy Amsterdam, a Tatuń w tym czasie zadzierzgnie silniejszą więź z Orzeszkiem II. Tatuń i owszem, zadzierzgnął, my jednak trafiłyśmy na jednodniowego noworodka i jego matkę w połogu. Czy było źle? Wręcz przeciwnie! Mogłyśmy pomóc, robiąc zakupy i wyprowadzając psa lepiej poznałyśmy życie w innym kraju, a i na Amsterdam czasu starczyło. Zasmakowanie cudzej codzienności też jest formą odpoczynku, chodzi przecież o to, żeby zmienić okoliczności.
Jako że jesteśmy rodziną pełną, po szczęśliwym lądowaniu wypadało spędzić resztę urlopu z mężem i obiema córkami. Wybraliśmy destynację (tfu!) tyleż niemodną, co zaskakującą. Otóż, kochani czytelnicy, pojechaliśmy do Krasnobrodu. Jeśli gorączkowo próbujecie umiejscowić Krasnobród na mapie, nie łudźcie się. Nie wiecie, gdzie to jest. Odkąd wróciłam z urlopu 2 tygodnie temu, żaden z moich rozmówców nie wiedział… Dlatego spieszę z wyjaśnieniem: Krasnobród to uzdrowisko na Roztoczu, vel Zamojszczyźnie, vel Lubelszczyźnie. Mają tam zalew z niebrzydkim deptakiem, molo, kompleks basenów, stary kamieniołom, park linowy i park dinozaurów (gwoli ścisłości mają też silnie zakorzeniony kult maryjny, ale tego akurat nie praktykujemy). Z zasadzie samego Krasnobrodu powinno przeciętnej rodzinie wystarczyć na 4-5 dni. Kto jednak powiedział, że my jesteśmy przeciętni? Starczyło nam na trzy, a potem był jeszcze Zamość z uroczym starym miastem i zaskakująco dużym zoo, Zwierzyniec z malowniczymi Stawami Echo i browarem pamiętającym Stanisław Kostkę Zamojskiego, Zagroda Guciów z pysznym regionalnym jedzeniem i porywającym do tańca akordeonistą oraz lubelska starówka z legendami o córce złotnika i Czarnej Inez, przepyszną chałką z Mandragory i luksusowymi burgerami.
Znów było miło, spokojnie i powoli. Młodzież została wywieziona, zabawiona oraz rozwinięta fizycznie i intelektualnie. Bagaże zmieściły się w samochodzie, a my w założonym budżecie (choć przyznaję, że na chwilę pozwoliliśmy sobie o nim zapomnieć). Powróciłam z urlopu wypoczęta, kupiłam nową torebkę i nie rusza mnie nawet sterta prania zamieniająca się powoli w stertę prasowania. Wakacje jeszcze trwają. I take it slow.

środa, 8 czerwca 2016

Qlturka


Kwiecień i maj upłynęły nam kulturalnie. Rozrywaliśmy się, a to na targach książki w Operze, a to na jej kiermaszu w Arsenale... Na koniec zaś nie poszliśmy spać, żeby przeżyć noc w muzeum.
Z matczyną satysfakcją dostrzegłam, że Orzeszek I bardzo rozwinął się czytelniczo. Nie pozwolił podpowiedzieć sobie ani jednej książki. Wybrał sam: przyrodniczo i artystycznie, a następnie artystycznie i przyrodniczo. Nie żebyśmy ustrzegli się dziewczyńskiego barachła. Co to, to nie - laleczka w babeczce też musiała być (na szczęście za ciężko zarobione kieszonkowe).
Orzeszek II wolał mniej literackie rozrywki, co zakończyło się nabyciem opartej na bardzo prostym koncepcie gry Speed Cups, która niemal natychmiast stała się hitem dziecięcych spotkań towarzyskich (podejrzewam, że to dźwięk dzwonka uzależnia).
Przy okazji Orzeszki na różnych warsztatach stworzyły książkę leśną i książkę miejską. Wszystkie przecudnej urody, w co musicie uwierzyć na słowo, bowiem Orzeszek I zabronił mi rozpowszechniać zdjęcia tych wiekopomnych dzieł.
Jak co roku, książkowa wiosna nas nie zawiodła i natchniona przypadkową rozmową pod gmachem opery, zaczęłam myśleć o jakimś większym książkoznawczym wojażu.



Noc muzeów zaplanowaliśmy natomiast w bardzo okrojonym zakresie. Trochę dlatego, że białostockie instytucje kultury nie oferowały nic nowego pod słońcem (tfu, księżycem), trochę z lenistwa i braku miejsc do parkowania. Standardowo odwiedziliśmy Muzeum Historyczne, które jak co roku nas nie zawiodło i poza stałą ekspozycją pokazało sfałszowane pieniądze z różnych epok oraz stare sprzęty agd - hitem była szafko-lodówka na suchy lód, zaś przy adapterze Bambino i pralce Frani niejednego chwyciła nostalgia. Orzeszki patrzyły zafascynowane, choć bez właściwego tylko starcom rozrzewnienia. 
Potem postanowiliśmy w końcu obejrzeć nowy kampus uniwersytecki i muzeum stworzone ze zbiorów Instytutu Biologii. Nie spodziewaliśmy się niczego, więc to co zobaczyliśmy przeszło nasze oczekiwania. Zbiory zaprezentowane zostały nowocześnie, w sposób usystematyzowany i budzący ciekawość. Orzeszka I nie można było odciągnąć od bursztynów, a Orzeszka II od łosia, bobrów i "stada leni". Bardzo późnym wieczorem zmęczenie wzięło jednak górę... Choć Dominika Hanna chętniej spędziłaby tę noc z wilkami niż we własnym łóżku.